Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

— Musimy przypaść do ziemi... Ktoś idzie... — szepnął Verdoja.
Sternau, zbliżający się wolno i cicho, przystanął u węgła domu; nasłuchiwał tu przez chwilę, poczem ruszył dalej.
— To był on — rzekł Pardero półgłosem. — Co zrobimy?
— Huzia na niego. Zwalę go kolbą. Później mielibyśmy z nim więcej kłopotu.
— Ale gdy zauważą, że go niema?
— Nikt nie zauważy. Wszyscy są już w łóżkach; wyszedł z własnego popędu. Uwaga...
Verdoja ujął dubeltówkę za lufę i podkradać się zaczął za Sternauem w kierunku płotu. Piasek był tu pokryty trawą, która tłumiła odgłos kroków. Znalazłszy się wpobliżu Sternaua, Verdoja schylił się na moment, by zmierzyć dokładnie pod światło gwiazd dzielącą ich odległość. Skoczył naprzód. Sternau miał ucho czułe; usłyszawszy za sobą lekki szelest, odwrócił się, ale w tejże chwili otrzymał w głowę tak straszliwe uderzenie kolbą, te padł na ziemię, nie jęknąwszy nawet.
— Pardero! — zawołał eks-rotmistrz. — Do mnie!
— Macie go?
— Tak; właśnie go wiążę. Każcie sobie rzucić przez płot jakiś knebel.
Po chwili Pardero wrócił z kneblem.
— Oto jest — rzekł. — No, gładko poszło, przyjacielu. To był jedyny ptaszek, którego należało się obawiać; z innymi nie będziemy mieli kłopotu. Ah, a tam Enrico daje znaki.

149