mógł zasnąć. Noc całą spędził na gniewnych przekleństwach; przed świtem wysłał dwóch ludzi, by odszukali tamtych czterech towarzyszy.
Dosiedli koni i ruszyli. Po jakimś czasie zobaczyli na ziemi jednego z zabitych kolegów. Czaszkę miał zdruzgotaną; obrabowany był doszczętnie.
— Co to jest? Kto to uczynił? — z przerażeniem w głosie zapytał jeden z nich.
— Czyżby Sternau?
— Nie, to nie może być. Przecież pozostali schwyciliby go podczas walki i rabunku. Musimy w każdym razie jechać dalej.
W odległości jakichś trzystu kroków napotkali na drugiego towarzysza, który również miał zdruzgotaną czaszkę. I jego ciało zostało obrabowane. Jechali dalej w głuchem milczeniu. Było im bardzo nieswojo na duszy.
Po pięciu minutach natrafili na dwa trupy o głowach przestrzelonych.
— Santa Madonna, wszyscy czterej zabici! — wyszeptał jeden z Meksykan.
— Czy ten Sternau nie jest przypadkiem jakimś czarnoksiężnikiem?
— W każdym razie wracajmy jak najprędzej! Kiedy wrócili do obozu, sami, otoczono ich kołem, a Verdoja zapytał:
— No i cóż? Czyście ślepi? Nic nie znaleźliście?
— Znaleźliśmy tylko naszych towarzyszy. Dwaj mają zmiażdżone głowy, pozostali dwaj zginęli od kuli; wszystkich czterech obradowano.
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.
166