Na te słowa w oczach jeńców zabłysły iskry nadziei, Emma zaś wydała okrzyk radości.
— Cicho! — krzyknął Verdoja. — Cieszycie się za wcześnie. Jeszcze nie uszedł. Jazda, wyruszamy! Muszę widzieć, w jakim kierunku uciekł.
Przywiązano jeńców do koni; pozostali dosiedli swoich wierzchowców i ruszyli w kierunku miejsc, na których leżeli zabici.
Przy dwóch pierwszych, Meksykanie żadną miarą nie mogli się zorjentować, skąd idą ślady i w jaki sposób dokonano morderstwa; konie zabitych, spłoszone przez Sternaua, zaginęły. Dwóch jeźdźców zabrało trupy, poczem ruszyli dalej. Dotarli do zastrzelonych. I tu, po dokładnem zbadaniu terenu, nie można było ustalić, w jaki sposób Sternau potrafił się z nimi rozprawić.
— To istny szatan — rzekł jeden ze zbójów, żegnając się znakiem krzyża. — Bez pomocy piekła zbieg nie potrafiłby zabić czterech ludzi, którzy go ścigają.
— Cicho, durniu, — rzekł Verdoja. — Ten Sternau, to poprostu człowiek chytry, i kwita. Zabrał ze sobą konie obydwóch zastrzelonych; oto ślad. Ruszamy za nim.
Usypawszy w pośpiechu czterem zabitym mogiłę z kamieni, ruszyli w dalszą drogę. W miejscu, w którem ślad skręcał na południe, postanowiono się naradzić.
— Wraca do hacjendy — rzekł Pardero.
— Nie — odparł Verdoja. — Hacjenda leży w kierunku wschodnim, a nie południowym. Ma jakieś inne plany. Gdyby chciał wrócić do hacjendy, pojechałby tam prosto z pola walki. Ponieważ zmierzał przez kilka godzin
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.
167