Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

łami kapelusz o szerokich kresach. Było to ubranie, które kupił w Meksyku i przywiózł ze sobą, umocowawszy je ztyłu siodła. Przez ramię przewieszoną miał dubeltówkę. Z za pasa wystawały dwa rewolwery, ostry nóż i błyszczący tomahawk. Wyglądał tak wojowniczo i dojmująco, że nawet Miksteka, który podszedł do niego i powiedział jedno tylko słowo: — chodźmy — poczuł dla niego szacunek.
Ponieważ u butów Bawolego Czoła świeciły ostrogi, Sternau zapytał:
— Czy macie konia?
— Tak — rzekł Bawole Czoło.
— Czy chcecie udać się konno, do wąwozu tygrysa?
— Tak.
— Zostawcie konia, udamy się pieszo. Człowiekowi łatwiej się ukryć, aniżeli koniowi; koń może zdradzić właściciela.
Oczy Miksteki zabłysły radością. Przyznał Sternauowi słuszność. Wyprowadził więc konia na pastwisko i powiódł Sternaua, nie odwracając oczu za siebie. Raz tylko, gdy natrafili na grunt piasczysty, zatrzymał się i rzucił okiem na ślady, które pozostawili. Zobaczył trop tylko jednego człowieka; Sternau bowiem stawiał nogi dokładnie w ślady nóg swego poprzednika.
— Uff — mruknął Bawole Czoło, kiwając głową.
Droga prowadziła z początku przez piasczyste pastwiska, później przez wzgórza, zarośnięte niewielkiekimi drzewami; wreszcie weszli w las o drzewach tak olbrzymich, że za każdem z nich mógł się człowiek spokojnie ukryć. Szli już około dwóch godzin; Sternau zauważył, że Indjanin staje się coraz bardziej ostrożny,

22