— Ach tak. Jesteście więc jego przyjacielem?
— Tak jest — odparł swobodnie Cortejo.
— W takim razie nie jesteście moim przyjacielem; człowiek ten bowiem opowiada się za prezydentem.
Cortejo przeraził się na dobre. Ówczesny prezydent Meksyku, Herrera, objeżdżał kraj, werbując zwolenników, i rozprawiał się bezlitośnie z tymi, którzy mu się nie chcieli poddać.
— Nie pytałem nigdy o jego zapatrywania polityczne.
Cortejo chciał się w ten sposób ratować; nie poprawił jednak położenia. Juarez przeszył go spojrzeniem swych ciemnych oczu, rozchylił przytem wargi, ukazując szereg białych zębów, podobnych do kłów psa łańcuchowego.
— Brednie! — zawołał Indjanin. — Kiedy się zejdą dwaj ludzie, muszą mówić o polityce, takie już nasze stosunki obecne. Zresztą mam wrażenie, że i wy jesteście zwolennikiem prezydenta.
Brzmiało to jeszcze groźniej od słów poprzednich Cortejo odparł z pośpiechem:
— To jakaś pomyłka! Nigdy nie zajmowałem się polityką.
— W takim razie nie jesteście ani tem, ani owem. Tem gorzej. Zanim się do was nie przekonam, będę was uważał za szpiega.
— Sennor, nie jestem szpiegiem — rzekł Cortejo z trwogą.
— To się okaże. Mam was w podejrzeniu. Z Meksyku do hacjendy Vandaqua nie podróżuje się jedynie dla przyjaźni.
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
40