— Ależ nie wiedziałem wcale, że jesteście w San Rosa...
— A chcieliście się o tem przekonać? Przecież San Rosa nie leży na drodze z hacjendy do Meksyku. Pocóż więc to okrążenie?
Cortejo nie mógł ukryć zakłopotania.
— Milczycie? — mówił dalej Indjanin. — Każę was zamknąć, a jutro dowiemy się prawdy.
— Jestem niewinny — zapewniał Cortejo.
— Zamknięcie nie zaszkodzi. No, idźcie już!
Po tych słowach Juareza podniósł się z za stołu jeden z besiadników.
— Pozwólcie, sennor Juarez. Czy uważacie mnie za swego szczerego przyjaciela?
Pytanie to postawił wysoki, niezwykle krzepko zbudowany Meksykanin. Postawa jego rzucała się w oczy tem bardziej, że mieszkańcy Meksyku zazwyczaj bywają wzrostu niskiego.
— Pytacie o to, sennor Verdoja[1]? Czy mianowałbym was rotmistrzem warty przybocznej, gdybym wam nie dowierzał? Co was skłoniło do tego pytania?
— Proszę was, sennor, byście wierzyli słowom Corteja, — odparł olbrzym.
Cortejo tak był zmieszany całem zajściem, że nie miał czasu przyjrzeć się besiadnikom. Usłyszawszy teraz głęboki głos, nie mógł ukryć wyrazu miłego zdumienia. Wiedział, że jest uratowany, znał bowiem swego obrońcę.
Verdoja nie był co prawda miljonerem, ale wcale zamożnym właścicielem ziemskim. Posiadał na północy Meksyku wielkie pastwiska i był sąsiadem hrabiego de
- ↑ Czyt. werdócha.