czerzy wszystkim kurzyło się z czupryn. Tylko Juarez jadł i pił indjańskim zwyczajem umiarkowanie. Gdy się podniósł od stołu i wyszedł, reszta postąpiła w jego ślady. Verdoja i Cortejo razem opuścili dom; teraz dopiero mogli porozmawiać spokojnie.
— Przenocujecie u mnie — rzekł Verdoja. — Mam nadzieję. że będziecie zadowoleni z mojej kwatery.
— Ależ, sennor, cieszę się bardzo z tej propozycji — odparł Cortejo. — Przyjmijcie podziękowanie za wasze wstawiennictwo za mną, sennor Verdoja. Gdyby nie wy, spałbym prawdopodobnie nocy dzisiejszej niezbyt wygodnie.
— Tak, to bardzo prawdopodobne. Byłem zdumiony, słysząc, żeście odwiedzili Vandaqua; przecież na jego hacjendę właśnie mamy się wyprawić.
— Być nie może?!
Cortejo miał wrażenie, że piorun w niego uderzył.
Znając zwyczaje Indjanina, zrozumiał dopiero teraz, iż życie jego wisiało na włosku.
— Ależ, tak jest, — odparł Verdoja. — Nie powinienem był wprawdzie wygadać się przed wami, bo to tajemnica, ale coście, u djabła, robili w tej hacjendzie? O ile mi wiadomo, ten sąsiad nigdy nie był wam zbyt przychylny.
— Zmieniły się czasy. Nie jest już mym sąsiadem.
— Nie? I dlaczegóż to?
— Hacjenda del Erina już do nas nie należy. Pedro Arbellez ją odziedziczył.
— Caramba! Odziedziczył ją po hrabi Fernandzie? Niechże go piorun spali! Mnie hrabia nie chciał sprzedać skrawka ziemi, o który się dobijałem, a tu daro-
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.
43