— Fantazje.
— Takie jest moje skromne zdanie. Mówię jednak tylko o przyszłości, przewidując, że ta część kraju zaludni się szybko.
— Za proroctwa się nie płaci.
— Wiem o tem. Przedstawiłem wam całą sprawę nie z pobudek egoistycznych, a ze względu na wasz interes.
— Odkądże to jesteście tak altruistycznie usposobieni?
— Od dzisiaj. Wiecie o tem, że umiem rachować. Wyświadczyliście mi wielką przysługę. Bez waszego wstawiennictwa możeby mnie rozstrzelono, dlatego też chcę przy sprawie rtęci mieć wasz interes na względzie.
Rotmistrz uśmiechnął się pogardliwie.
— Chyba nie chcecie mi darować tych pokładów?
— Owszem, chcę — odparł Cortejo.
Verdoja skoczył z łóżka.
— Co takiego? — zawołał.
— To, coście słyszeli: chcę wam darować ten kawałek ziemi z rtęcią.
Verdoja usiadł na łóżku.
— Głupstwa. To przecież niemożliwe.
— A jednak prawdziwe.
— Słuchajcie Cortejo: powiedzcie mi, cobyście uczynili, gdybym was chciał wziąć za słowo?
— Dotrzymałbym i kwita.
— Teraz ja powtarzam, coście mi powiedzieli przed chwilą: zdałby się wam tysiąckrotny rozum.
— Wiem dobrze, co mówię.
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.
46