czepili i gdybym im wpakował kulkę w łeb, lub sztylet, w takim razie...
— W takim razie daruję wam pokłady rtęci.
— Caramba, naprawdę? — zapytał entuzjastycznie Verdoja. — Przecież ziemia ta nie jest waszą własnością; należy do hrabiego Alfonsa de Rodriganda.
— Hrabia zgodzi się z pewnością na darowiznę.
— Chcecie powiedzieć, że podpisze akt darowizny?
— Tak; to chcę powiedzieć, sennor Verdoja.
— W takim razie marzeniem mojem jest spotkanie tych ludzi.
— Nic łatwiejszego od tego spotkania. Może zobaczycie ich już jutro.
— Gdzie?
— W hacjendzie del Erina.
— Do djabła! Chyba nie macie na myśli starego Arbelleza...?
— Nie; myślę o jego gościach. Podejmuje paru przybyszów, których z przyjemnością posłałbym do nieba, albo raczej do piekła.
— Któż oni tacy?
— Przedewszystkiem pewien lekarz; nazywa się doktór Sternau.
— Dobrze. Zapamiętam nazwisko.
— Następnie pewien marynarz nazwiskiem Unger; wkońcu Hiszpan, który zwie się Mariano, albo też Alfred de Lautreville.
— A więc ci trzej: Sternau, Unger i Mariano, albo Alfred de Lautreville. Nie zapomnę tych nazwisk. A więc jeżeli zadrą ze mną i jeżeli ich pokonam, pokłady są moje, nieprawdaż?
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.
48