Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm, możnaby ich użyć. Czy nie chcielibyście mi ich odstąpić?
Cortejowi spadł kamień z serca.
— Ależ jak najchętniej — odparł. — Nie wiedziałem, co z nimi począć. Tak łakną zemsty, że gotowi ze skóry wyskoczyć. Pozostając ze mną, nie doczekaliby się sposobności.
— Dobrze, znajdą ją ze mną. Jutro przy śniadaniu pomówię z nimi. Wracacie do Meksyku?
— Tak.
— Zawiadomię was, gdy się rzecz uda.
— Po otrzymaniu wiadomości, odeślę akt darowizn albo akt fikcyjnego kupna do Hiszpanji, by go podpisał hrabia Alfonso. Jakże macie zamiar zabrać się do trzech hultajów?
— Tego nie mogę powiedzieć, nie znając ich wcale. No, na dzisiaj dosyć. Śpijcie spokojnie. Ja zaś obejdę warty. Juarez pod tym względem jest bardzo surowy; gdy zauważy jakieś zaniedbanie, nawet oficer nie może ręczyć za swoje gardło.
Cortejo z zadowoleniem wyciągnął się w hamaku. Mógł teraz wrócić spokojnie do stolicy, był bowiem przekonany, że oddał sprawę w najlepsze ręce. Znał Verdoję jako brutala, wyzutego ze skrupułów; wiedział, że człowiek ten dla pokładów rtęci potrafiłby zabić nie trzech, a dziesięciu, nawet dwudziestu ludzi. Cortejo nie myślał dotrzymywać słowa. Uważał, że po śmierci tych trzech będzie można sprawę utopić; Verdoja przecież nie zechce sądownie dochodzić zapłaty za zbrodnię. —
Podczas gdy Cortejo zasypiał z dobrą myślą, rot-

50