Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

mistrz obchodził posterunki. Zaprzątnięty swym niezwykłym interesem, mało zwracał uwagi na stan i wygląd warty.
— Więc ci ludzie mają umrzeć nie dlatego, że go obrazili, — mówił do siebie. — Gdzież tu przyczyna? Wysoką cenę kupna płaci ten człowiek. Pokłady są warte miljon, a kto płaci miljon, temu musi chodzić o sumę o wiele większą. Cóż to jednak być może? Hrabia darowuje pokłady rtęci, więc chyba wszystkie jego posiadłości są zagrożone. Kimże są ci trzej? Jeden lekarz, jeden marynarz — no i ten Hiszpan, który się nazywa Mariano, albo Alfred de Lautreville. To brzmi tajemniczo. Mam wrażenie, iż ten Mariano jest tutaj najgrubszą rybą.
Chodził dalej od warty do warty, nie mogąc zmienić kierunku swych myśli.
— Czy tylko dotrzyma słowa? — rozumował. — Znam jego spryt wyrafinowany. Czy nie wyprowadzi mnie w pole i nie będzie udawał, że o niczem nie wie, gdy pozabijam wszystkich trzech? W takim razie pokłady djabli porwą, a ja miałbym się zpyszna. Ale, że i Cortejo zawitałby do piekła, to pewne. Trzeba całą sprawę snem pokrzepić.
Wrócił na kwaterę i położył się do łóżka. Następnego ranka kazał przyprowadzić dotychczasowych towarzyszy Corteja i zaczął badać ich w obecności notarjusza.
— Kim właściwie jesteście? — zapytał.
Ten, który już poprzedniego wieczora rozmawiał w imieniu gromady, odpowiedział:
— Czy sennor Cortejo nic wam nie mówił? Biedacy

51