Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

prawę z tym olbrzymem, który przerastał go siłą. Co za poczucie własnej mocy przebijało z każdego ruchu tego człowieka, ze słów, które cedził skąpo. Verdoja zrozumiał, że jeżeli zdoła doktora pokonać, to jedynie podstępem.
Podczas rozmowy prowadzonej za stołem, Arbellez wtrącił uwagę, którą rotmistrz zaraz podchwycił.
— Obecność panów tutaj — rzekł Arbellez — przynosi nam nietylko przyjemność, ale i uspokojenie. Jeszcze wczoraj groziło hacjendzie wielkie niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo? — zapytał Verdoja z pozorną swobodą.
— Miała na nas napaść banda grasantów — odparł Arbellez.
— Zapewne dosyć liczna?
— Składająca się z trzydziestu ludzi.
— A, do djabła! Skoro grasują takie bandy, trzeba koniecznie podciągnąć cugli. Czy „wizyta“ miała na względzie hacjendę, czy też poszczególne osoby?
— Właściwie poszczególne osoby; ponieważ jednak bywają one w tym domu, pod moją opieką, uplanowano napaść na hacjendę, zburzyć ją i wymordować wszystkich.
— Do licha! Czy mogę wiedzieć kim są te osoby?
— Oczywiście. Panowie Sternau, Mariano i Unger.
— To ciekawe. I jakże wywinęliście się panowie z rąk tych łotrów?
— Doktór Sternau powybijał znaczną ich część.
Rotmistrz obrzucił Sternaua zdumionem spojrzeniem; reszta oficerów uśmiechnęła się wyniośle i powątpiewająco.

65