Strona:Karol May - La Péndola.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

Był łagodny, jasny poranek zimowy. Śnieg w lesie leżał wysoki na jakie pół stopy, dzieciak brodził w nim raźno. Dotarli nareszcie do kryjówki, wyrytej pod ziemią, i znaleźli wkrótce ślady lisa. Psy rwały się ostro ma smyczach, ale nie spuszczono ich, gdy trzeba było obejść całą kryjówkę, by się przekonać, czy lis nie opuścił jej przypadkiem.
Nareszcie psy spuszczono. Zginęły wnet pod ziemią. Teraz ustawili się strzelcy. Kurt otrzymał stanowisko honorowe przy wyjściu, co napoiło go dumą niepomierną.
— Uważaj tylko, abyś nie zastrzelił jakiego psa, — ostrzegł chłopca Ludwik. — Byłby to ewentualnie strzał zupełnie chybiony.
Ludwik miał zwyczaj wyrazu ewentualnie używać zbyt często, a przeważnie zupełnie nie na miejscu.
Kurt odparł z lekceważeniem:
— Taki psi strzał pozostawiam tobie.
Po tych słowach przykucnął i, wetknąwszy w ziemię gałąź o kształcie widelca, oparł o nią lufę dubeltówki. Po chwili rozległo się ujadanie psów; jamniki wpadły na trop lisa. Szczekanie stawało się coraz bardziej zajadłe; lis był widocznie szczwany i psy nabawiał niemałego kłopotu.
Wreszcie w kryjówce rozpoczął się hałas piekielny: psy zmusiły lisa do opuszczenia nory.
— Kurt, uwaga, za chwilę lis wyjdzie — rzekł Ludwik do chłopca.
Kurt leżał jeszcze ciągle na ziemi. Słyszał doskonale, w którym kierunku idzie ujadanie, słyszał również skowyt psa, którego lis ukąsił.

11