Strona:Karol May - La Péndola.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili przez otwór kryjówki wyskoczyło coś ciemnego i Ludwik zawołał:
— To lis!
Po tych słowach wystrzelił; zwierzę się przewróciło. Równocześnie skoczył na równe nogi i Kurt, zwracając lufę swej strzelby w zupełnie innym kierunku; strzelił równoczaśnie z Ludwikiem.
— Nareszcie go mam! — zawołał Ludwik i podbiegł do swej ofiary; po paru krokach zatrzymał się przerażony i zaklął:
— Do pioruna, cóż to takiego?
— To Waldina — odparł chłopak.
— Tak, zabiłem ewentualnie Waldinę; tu już nie psi strzał, a świński. Coś podobnego mi się nie zdarzyło jeszcze. Ale jakim cudem pies wyskoczył przed lisem?
— Wyskoczył, bo został ukąszony.
— Stul pysk, żółtodziobie! — fuknął gniewnie Ludwik.
— Żółtodziobie? — zawołał chłopak. — A cóż tam leży w zaroślach?
Strzelcy spojrzeli we wskazanym przez Kurta kierunku.
— To lis, naprawdę lis! — zawołał Ludwik.
Leżał tu istotnie lis, szarpany przez dwa psy.
— No i cóż, jestem żółtodziobem, czy nie?
— Ty? Więc twierdzisz, żeś ty go zabił? Brednie! To ewentualnie Franciszek, lub Ignacy.
Chłopiec zadarł dumnie głowę i, nie odpowiadając ani słowem, naładował swoją strzelbę.
— Nie, to nie mój strzał. Nie strzelałem wcale — rzekł Franciszek.
— Ani ja — odparł Ignacy.

12