Strona:Karol May - La Péndola.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

Ludwik zgodził się wkońcu.
— Idź więc sam. Zwiążę lisa, weźmiesz go na plecy. A ja będę miał zaszczyt przynieść do domu Waldinę i wysłuchać mowy pogrzebowej, którą na jej cześć wygłosi pan kapitan. Idź więc, chłopcze ze swym łupem. Wszak to twój pierwszy lis.
Po tych słowach Ludwik wziął zabitego psa i oddalił się wraz z towarzyszami. Kurt patrzył wślad za nimi przez jakiś czas, poczem udał się w drogę powrotną. Znał tu każde drzewo, nie było więc obawy, aby zabłądził. Serce jego napełniała radość tak wielka, że nie czuł wcale ciężaru, który dźwigał na plecach, choć pot kroplisty spływał mu z czoła. W połowie drogi musiał odpocząć.
Już niedaleko domu, usłyszał nagle kroki i po chwili spotkał się oko w oko z jakimś mężczyzną. Kurt nie znał tego niezwykle wysokiego i mocno zbudowanego człowieka, ubranego w płaszcz podróżny. Zatrzymał się, przyjrzał badawczo nieznajomemu i zapytał ostro:
— Stój. Czego tu szukasz?
Było to zwykłe pytanie Ludwika, które chłopak dobrze sobie zapamiętał. Kurt, w poczuciu triumfu myśliwskiego, uważał, że jest przynajmniej Ludwikiem. Nieznajomy spojrzał na chłopca ze zdumieniem, poczem, uśmiechnąwszy się, rzekł:
— Na honor, przestraszyłeś mnie, chłopcze. Mówisz jak sam leśniczy.
Chłopak poprawił lisa, niesionego na plecach, I odparł:
— Nie wiele mi do tego brak.

15