— A to spryciarz z ciebie. Więc nikt nie poniesie szkody, jeżeli przebaczę.
— Nie.
— W takim razie daję słowo. A teraz mów, o co mnie chcesz prosić?
— Kapitanie, nie rób awantury Ludwikowi za to, że spudłował.
Leśniczy zmarszczył brwi i rzekł:
— Ludwik spudłował? Nie wierzę, żeby to było możliwe; mierzy przecież doskonale.
— A jednak spudłował i to haniebnie. Sam przyznał, że to był świński strzał.
— No, no. I kogóż to Ludwik zastrzelił?
— Psa.
— Psa? Nie, to być nie może, to wykluczone!
— Ależ tak, psa. Waldinę.
— Waldinę? Waldinę, zamiast lisa? Żartujesz sobie ze mnie, smarkaczu.
— Nie, to nie żarty. A więc pan kapitan nie będzie się gniewał na Ludwika?
Leśniczy chodził po pokoju, siny ze złości. Nakląwszy się i nawymyślawszy w próżnię dosyta, ochłonął nieco i rzekł:
— Cóż mam robić, chłopcze, obezwładniłeś mnie podstępem. Powinienem właściwie temu Ludwikowi zalać sadła za skórę, ale odebrałeś mi broń; muszę dotrzymać słowa. Nie zbesztam Ludwika, ty zato bierz swego lisa i wynoś się stąd. Nie chcę cię widzieć na oczy, nigdy, nigdy w życiu. Nie chcę mieć do czynienia z łotrem, który najpierw wyciąga ode mnie rewolwer, a później wyłudza słowo honoru. Marsz, za drzwi.
Strona:Karol May - La Péndola.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.
22