— Chciałbym bardzo być przy tem.
— I tak nie mógłby się pan doczekać skutków mego antidotum.
— No tak, ale zobaczyłbym chorych dzisiaj, a potem, za jakiś czas, mógłbym stwierdzić, w jaki sposób podziałała odtrutka.
— Jeśli pan ma chwilę czasu, proszę nam towarzyszyć. Obecność takiego świadka byłaby mi bardzo na rękę.
— Niech pan jedzie z nami, panie prokuratorze, — rzekł kapitan.
— Dobrze, jadę.
Wsiedli do powozu. Kurt jechał za nimi na swym kucyku, pogrążony w rozmyślaniach. Nie mógł się zdecydować na określenie, czy popełnił dziś rzecz mądrą, czy też głupstwo. Po długiej medytacji doszedł do przekonania, że właśnie było głupstwo i zaczęło go przypiekać poczucie wstydu.
W domu matka zapytała surowo:
— Gdzieś przepadał, Kurcie?
— Byłem u prokuratora. Powiedziałem, że go zastrzelę, jeżeli nie wypuści kapitana i doktora.
Matka załamała ręce:
— Na miłość Boską, co ty wyprawiasz! Unieszczęśliwiasz nas wszystkich, okropny chłopcze! Cóż odpowiedział prokurator? To cud, że cię na miejscu nie kazał zamknąć.
— Wcale sie nie gniewał. Śmiał się trochę, potem zaś oświadczył, że uwolni aresztowanych. Zaprowadził mnie do pokoju, gdzie obydwaj siedzieli, paląc cygara.
Strona:Karol May - La Péndola.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.
41