— Czterdzieści. Mówię po raz ostatni. Muszę wyjechać i nie mogę tracić ani chwili.
— Wyjechać? — myślał Żyd. — W takim razie zniknie i nie będzie mógł wrócić.
To powiększało wartość banknotów.
Sępi Dziób uchwycił spodnie i przyciągnął do siebie. Handlarz, nie wypuszczając ich z rąk, zawołał z męką w głosie:
— Trzydzieści!
— Czterdzieści.
— Trzydzieści pięć!
— Czterdzieści. Albo oddać rzeczy!
— Boże Abrahama! Nie są to rzeczy pana, tylko moje, bo dam panu czterdzieści talarów.
— Dobrze; dawać natychmiast!
Tandeciarz powtórnie namacał banknoty, zawinął rzeczy w tobołek, odłożył i wyjął pieniądze. Chciał jak najprędzej pozbyć się cudzoziemca, aby ten nie przypomniał sobie o banknotach.
— Tak, oto czterdzieści talarów, — rzekł wreszcie. — Cała kupa pieniędzy za takie łachmany. Jesteśmy gotowi. Łaskawy pan może iść.
Sępi Dziób roześmiał się Żydowi prosto w twarz.
— Tak, jesteśmy gotowi, — mogę iść. Zdarł pan ze mnie słono, ale się nie targowałem, ponieważ to nie przystoi gentlemanowi. A więc jesteśmy skwitowani! Dozobaczenia.
— Dozobaczenia, panie.
Zaledwie Sępi Dziób zniknął, otworzyły się drzwi w głębi. Tam było mieszkanie handlarza. Do sklepu weszła jego żona.
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.
116