Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

— Lewileben! — zawołała, załamając ręce. — Co ty zrobiłeś? Wielkie, okropne głupstwo!
Handlarz zamknął szybko od wewnątrz sklep i spojrzał w zakłopotaniu na twarz żony.
— Co? Ja miałem zrobić głupstwo?
— Tak; okropne! Dałeś za te łachmany czterdzieści talarów. Byłeś warjat w twojej głowie.
— Nie; byłem bardzo sprytny. Zrobiłem przecież bardzo dobry interes.
Twarz żony rozjaśniła się natychmiast.
— Słyszałam każde słowo. Co to był za człowiek?
— Czy ja wiem? Czy ja się pytałem? To był gliniany golem. Kupił najgorsze rzeczy za zwarjowane ceny.
— A ty kupiłeś te szmaty, które nie są warte dziesięć groszy, za jeszcze bardziej zwarjowaną cenę!
— Kobieto, co ty się na tem rozumiesz! Te szmaty są warte wiele razy po czterdzieści talarów.
— Bo są z wełny leniwców, co?
— Leniwców? Śmiej się z tego, Saraleben! Oszukano tego człowieka.
— To zwykła wełna? I ty dałeś czterdzieści talarów? Czy chcesz, aby cię zamknięto w domu, gdzie warjaci mają letnie mieszkanie?
— Saraleben, żal mi ciebie. Te rzeczy są warte sto czterdzieści talarów. Zaraz ci dam dowód. Sięgnij do kieszeni!
Wskazał kieszenie w spodniach.
— Co to jest? — zapytała, ociągając się.
— Włóż rękę! Patrz, co znajdziesz!

117