Wetknęła rękę i rzekła:
— Papier.
— Tak. Wyjm!
Spoglądał z niecierpliwością na jej ręce, w których ukazało się kilka kawałków papieru.
— Co to? — zapytał.
Obejrzała papier.
— Pokrojona gazeta.
— O, Manasze i Efraim! Wskazałem ci niewłaściwą kieszeń. Tu sięgnij, prędko, prędko, Saraleben!
Wskazał drugą kieszeń.
— Nic — rzekła, włożywszy rękę.
Handlarz zbladł.
— Nic? — wykrztusił — Nic tam niema?
— Zupełnie nic.
— A w tamtej kieszeni?
— Kawałki gazety.
Sam zaczął szybko szperać w kieszeniach. Nie znalazł nic. Ze strachu wypuścił spodnie z rąk.
— Boże Sprawiedliwy! — zawołał. — Oszukano mnie! Jestem kapores, jestem plajte na czterdzieści talarów!
Tak osłabł, że musiał usiąść na krześle. Ona natomiast wyciągnęła ręce.
— Co jesteś? Kapores i plajte na czterdzieści talarów? Nie. Kapores twój rozum, a plajte twój mózg!
— Saraleben! — rozpaczał. — Miał przecież przeszło dwieście banknotów w kieszeni.
— Banknoty? Same banknoty?
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
118