Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

rem będzie mógł się zadomowić wygodnie, nie obrażając innych ludzi. Pójdzie ze mną do lochu!
— Do lochu? Piekielnie mi się nie chce.
— Nie ciekawi nas, czy chce, czy nie chce. Naprzód!
Policjant położył rękę na ramieniu Sępiego Dzioba. Ale trapper otrząsnął się, podniósł i rzekł:
— Człowieku, niechże słucha, co mu powiem! Nie popełniłem żadnego przestępstwa, a mogę się chyba ubierać, jak mi się podoba. Jeśli tłum za mną biegnie, to dowód jego głupoty. Mógłbym się wykazać dokumentami, ale daję tylko wówczas odpowiedzi, kiedy się mnie traktuje tak, jak może tego żądać gentleman.
Słowo i postawa trappera wywarły wrażenie.
Urzędnik spojrzał nań zdziwiony:
— Gentleman? — zapytał. — Nie chce chyba powiedzieć, że jest cudzoziemcem? Niech nie sądzi, że mu się uwierzy.
Ba! Czy wierzy, czy nie wierzy, to mnie nie obchodzi. Ale zdaje się, że nie przywykł do towarzystwa gentlemanów, gdyż do tych nie przemawia się w trzeciej osobie.
Urzędnik był rozwścieczony.
— Drabie, co wygadujesz! — zawołał podrażnionym głosem, jakim się zwykło mówić w przedpokoju. — Chcę mu zwrócić uwagę, że posiadamy środki, które potrafią nauczyć rozumu najbardziej opornych włóczęgów.
Naraz drzwi się otworzyły; jakiś pan w okularach wsunął głowę i zapytał ostro:

125