— Gdzie?
— W rozmaitych miejscach.
— Kim byli?
— Nie zwracałem na to uwagi. Ostatni był oficerem.
Ravenow obejrzał go, jak straszydło.
— Człowieku! — zawołał. — Ośmiela się pan wyznać tak spokojnie? Każę pana zakuć w kajdany! Posterunkowy, szukać dalej!
Policjant wyciągnął rozmaite części garderoby, wyrobione z najlepszych materjałów, upiększone złotemi i srebrnemi sznurami, albo galonami.
— Cóżto jest? — zapytał komisarz.
— Ubranie — odpowiedział trapper.
— Skąd je wziął?
— Kupiłem.
— Te sznury i galony są prawdziwe; kosztują wiele pieniędzy. Muzykant nie ma środków na kupno takich maskaradowych ubiorów.
— Kto mówi, że to strój maskaradowy?
— Każdy widzi.
— Pah! Ten każdy musi być bardzo głupi. A kto panu powiada, żem jest muzykantem?
— Ten puzon pana.
— O, ten puzon nic nie powiedział! Nie wydał jeszcze ani jednego dźwięku. Kupiłem go dopiero pół godziny temu w Moguncji u Lewi Hirsza, tak samo zresztą, jak strój, który noszę.
— Ale co pana skłoniło do takiego przebrania?
— Podoba mi się; to wystarczy.
— Jak się pan nazywa?
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.
132