łem tylko zauważyć szkatułkę, z której zwisał jakiś klejnot.
— Jak dawno to było?
— Prawie trzy lata.
— Od tego czasu przeniósł zapewne klejnoty gdzie indziej, łatwo się tego domyślić — rzekł Kurt, usiłując nadać sobie pozory obojętności. Podejrzewał jednak, że te klejnoty mogą pozostawać w jakimś związku z przeznaczonemi dlań skarbami meksykańskiemi, które w tajemniczy sposób zniknęły.
Platen nie spostrzegł niezwykłego zainteresowania Kurta i odpowiedział ze śmiechem:
— O nie. Widocznie nie ma drugiej skrytki, gdyż musiałem mu przyrzec, że dochowam sekretu. To uroczyste zapewnienie dałem dla żartu. Nie sądzę, abym je łamał, opowiadając ci o tem, bo potrafisz dochować tajemnicy tak pewnie, jak ja.
Kurt wyjrzał przez okno i odparł:
— A gdybym chciał zostać włamywaczem?
— No, nie wierzę.
— Przynajmniej, aby obejrzeć te klejnoty.
— Poco? Naco ci się to może przydać?
— Bardzo, albo wcale nie, zależnie od okoliczności. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jaką wagę posiada dla mnie ta wiadomość.
— Zdumiewasz mnie! — zawołał Platen. — Co cię to obchodzi, czy wuj mój ma klejnoty, czy nie?
— Drogi Platenie, ojciec mój wyjechał swego czasu do Meksyku i spotkał tam brata. Ten zaś w pewnych okolicznościach, o których ci później opo-
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.
36