Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

dokładnie, że dwie osoby usiłują bez szmeru otworzyć furtkę.
— Stój, ktoś idzie! — szepnął Kurt. — Poczekajmy!
Klucz zgrzytnął w zamku, furta otworzyła się i wpuściła dwóch mężczyzn. Podczas gdy jeden zamykał drzwi, drugi szepnął głosem, który wydał się Kurtowi znajomy:
— Chyba nikogo niema w ogrodzie?
— Ani żywej duszy — odparł drugi.
— Nikt nas nie podsłucha?
— Co znowu! Mniemają, że do północy zabawię w Kolonji. Nikt nie będzie mnie szukał w pawilonie. Chodźmy.
Ten, który to powiedział, był w każdym razie bankierem. Ale kim był drugi? Obaj mężczyźni doszli do pawilonu i znikli w nim, otworzywszy drzwi.
— Wróć tymczasem do gospody; ja przyjdę niebawem — szepnął Kurt do ślusarza.
Rzemieślnik przeskoczył przez mur; Kurt zaś podkradł się do pawilonu, aby podsłuchać rozmowę obu mężczyzn. Chodziło w każdym razie o jakąś tajemnicę.
Okiennice były tak zamknięte, że nie przepuszczały najmniejszego promienia. Kurt, mimo że przyłożył do nich ucho, słyszał tylko cichy szept, trwający niemal godzinę, ale słów nie zrozumiał. Obaj panowie znajdowali się w ostatnim pokoju, gdzie wisiał zegar. Wreszcie Kurt usłyszał szmer przesuwanych krzeseł. Z tego wnosił, że tajemnicze osoby zamierzają wyjść. Wrócił więc do muru, aby coś jednak usłyszeć, gdyż

50