bym tysiąckrotnie, aby twój ojciec powrócił. Czyń z temi klejnotami, co chcesz; nie mogę na nie patrzeć.
Oddał jej paczkę papierów, o których kapitan nie powinien się był dowiedzieć, ale szkatułkę zaniósł do niego. Opowiedział mu, co uznał za właściwe, i pokazał zawartość.
— Do pioruna, teraz chłopak nosa mi będzie zadzierał! — mruknął Rodenstein. — Bogactwo wbija w pychę.
— Nie mnie, drogi ojcze chrzestny, — zapewnił z uśmiechem Kurt.
— No, niech i tak będzie. Ale co poczniesz z temi rzeczami, hę?
— Podaruję wszystkie.
— Chłopcze, oszalałeś!
— Nie oszalałem, a jednak podaruję te klejnoty. Różyczka dostanie ten cały skarb.
— Różyczka? Hm, ta myśl jest niezła. Ale czemu właśnie ona?
— Gdyż ona jedna jest tak piękna i dobra, że może nosić takie skarby.
Oczy jego zabłysły, co zwróciło nawet uwagę starego kapitana, który w sprawach sercowych był ciemny jak tabaka w rogu. Uśmiechając się, zagroził palcem:
— Ty, zdaje się, jesteś zakochany, człowieku! Nie wyprawiaj głupstw. Jeśli już koniecznie chcesz się unieszczęśliwić, to wyszukaj sobie innego frasunku. Różyczka leśna nie jest dla ciebie. Rośnie za wysoko.
— Drogi opiekunie, mogę się po nią wspiąć.
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.
62