Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, — roześmiał się starzec — taki porucznik może się wdrapać aż na same niebo; wiem po sobie — kapitan i nadleśniczy, pożal się Boże! A zatem, rób z tym kramem, co ci się żywnie podoba, ale nie obiecuj sobie zbyt wielkich rodzynek i pozostaw w spokoju różyczki. Miarkuj to sobie! — — —
Najbliższym pociągiem Kurt wrócił do Berlina. Towarzyszył mu Ludwik. Przybyli wieczorem. Mimo późnej pory, Kurt natychmiast z dworca pośpieszył do mieszkania Bismarcka.
Okna były jeszcze oświetlone. Minister przyjmował gości. Odźwierny chciał Kurta zatrzymać, ale porucznik wyminął go szybko i skoczył na schody. Lokaje to biegli wgórę, to zbiegali nadół; w przedpokoju zatrzymał Kurta kamerdyner.
— Pragnie pan...? — zapytał.
— Pomówić z Jego Ekscelencją.
— Nie można. Ekscelencja zasiadł do obiadu i i jest obecny tylko dla gości.
— Ekscelencja mnie przyjmie odrazu, skoro wymieni pan moje nazwisko.
Służący obejrzał Kurta ironicznie i wydał jakiś nieartykułowany dźwięk. Kurt wyjął pugilares i odpowiedział:
— Oto moja wizytówka. Zamelduj mnie pan natychmiast.
— Żałuję, że nie mogę usłuchać, gdyż...
— Rozkazuję panu, abyś mnie zameldował!
Służący odstąpił o krok. Nie śmiał się sprzeciwiać. Znikł w salonie, a po chwili wrócił.

63