gi wór skórzany, którego przeznaczenia niewtajemniczony niełatwoby się domyślił.
Najosobliwszą jednak była twarz tego człowieka, chuda, spalona, wygarbowana słońcem i wichrami, ciemna i twarda. Szerokie usta były jakgdyby pozbawiono warg. Małe oczki spoglądały z pod powiek pewnie i ostro, a nos był wręcz niezwykły. Raczej zasługiwał na nazwę dziobu, niż szlachetnego organu powonienia.
Nieznajomy minął właśnie zakręt, gdy spostrzegł, że nie sam przemierza drogę; w niewielkiej odległości przed nim kroczył jakiś mały, mizerny człowieczek.
— Well, ludzka kreatura, — mruknął nieznajomy po angielsku. — Jestem rad z tego, gdyż kalkuluję, że będzie mógł wskazać mi drogę. Dogonię tego człeczynę.
Przyśpieszył kroku, głuszonego przez świeży śnieg, naskutek czego mały człowieczek spostrzegł obecność nieznajomego dopiero po głośnem wezwaniu.
— Good morning, sir, — zawołał ów i w łamanej niemczyźnie dodał: — Dokąd prowadzi ta droga, przyjacielu?
Wezwany odwrócił się szybko, ale, obejrzawszy nieznajomego, cofnął w przerażeniu. Był bowiem pewny, że ma przed sobą raczej włóczęgę, aniżeli statecznego obywatela.
— No, czemu pan nie odpowiada? — zapytał nieznajomy.
To pytanie wróciło człowieczkowi przytomność.
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
70