— Do palenia nie mam smaku, a za bardzo sobie nos swój cenię, aby wąchać tabakę.
— Znać po nim, że darzy go pan miłością. Ale żucie tytoniu jest bardzo niezdrowe.
— Tak pan uważa? — zapytał nieznajomy z zastanowieniem. — No, pan jako weterynarz musi się na tem znać. A więc dziś zamierzasz pan zbadać krowę?
— Tak.
— Czyja to własność?
— Pani Unger z folwarku niedaleko zamku.
— Unger? Hm. Czy ta pani jest wdową?
— Nie. Ale mąż jej zaginął przed laty. Niedawno jednak dostała o nim wiadomości z Meksyku.
— Hm. Reinswalden to zamek?
— Tak. Należy do pana kapitana nadleśniczego v. Rodensteina. Czemu się pan pyta?
— To pana nie powinno obchodzić.
— Być może. Ale pan nie wygląda mi na człowieka, który mógłby się pytać o statecznych ludzi.
— Nie? A jak wyglądam, hę?
Weterynarz wzgardliwie spojrzał na nieznajomego.
— No, musi pan przyznać, że wyglądasz jak istny zbój.
— Pffttf! — trafił go natychmiast ładunek śliny w kapelusz.
— Przekleństwo! Miej się pan na baczności! — zawołał weterynarz.
— Pah, zbóje tak postępują.
— Ale ja sobie wypraszam!
— Nic to panu nie pomoże, jeśli nie wyzbędziesz się grubjaństwa.
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.
72