Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

niemi uwagi. Pracował dalej, dopóki przybysz nie stanął tuż za nim.
Ten przedewszystkiem podniósł porzuconą na ziemi strzelbę, obejrzał ze zdziwieniem i rzekł:
— Niech piorun trzaśnie! Co też wpadło temu przeklętemu drabowi do głowy!
Teraz dopiero Sępi Dziób odwrócił głowę.
— Co mnie opadło? Wszak pan widzi.
— Tak, widzę. Zastrzelił kozła!
— No, czy miałem przepuścić tak piękną zwierzynę?
— Drabie, czy oszalał?
— Oszalał? Ba! Pffttf!
— Do sto par fur beczek furgonów bataljonów! Co tego opada? Czy uważa mnie pan za holenderską spluwaczkę?
— Nie, ale za arcygrubjanina. Mówię do niego pan, a on do mnie przez on! Niech mnie powieszą, jeśli to ma być uprzejmość.
— Uprzejmość, czy nieuprzejmość, ale, że powieszą, to nie ulega wątpliwości.
Ach! Kto?
— Niech to sobie rozważy, a sam zrozumie. Czy nie wie, że strzelanie do dziczy jest przestępstwem?
Sępi Dziób tak szeroko otworzył usta, że pokazał trzydzieści dwa wspaniałe zęby.
— Do pioruna! O tem, Bóg jeden wie, nie pomyślałem nawet.
— Tak, wierzę. Tacy hultaje dopiero w dybach myślą o karze. Kim jest?
— Ja? Hm! Kimże pan jest?

75