Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem Ludwik Straubenberger.
Twarz Amerykanina błysnęła wesoło.
— Ludwik Straubenberger? Cóż mnie to obchodzi?
— Bardzo nawet. Służę u pana nadleśniczego v. Rodensteina.
— Nie nosi pan munduru leśniczego.
— Ponieważ jestem służącym pana podporucznika Ungera.
— A mimo to służy pan u nadleśniczego? Jakże to być może? Czy służy pan dwom panom?
— Dwom czy dwudziestu, o to niech go głowa nie boli. Aresztuję go i musi iść ze mną!
— Do pana nadleśniczego?
— Tak. Do kogóżby innego, chłystku?
— Nieco uprzejmiej, jeśli łaskaw. Nie nosi pan munduru. Niech pan pokaże dowody zarządu leśnictwa.
Nic podobnego Ludwik jeszcze nie doznał.
— Piekło i zatracenie! — zawołał. — Taki hultaj żąda ode mnie dowodu! Dowiodę mu tak, że mu gęba spuchnie. Flinta już skonfiskowana. Czy pójdzie dobrowolnie, czy nie?
— Nie mam potrzeby.
— A więc potrafię pomóc!
Mówiąc to, uchwycił Jankesa za ramię.
— Precz z rękoma! — upomniał Sępi Dziób rozkazująco.
— Aha, coraz bardziej się buntuje. Potrafię go poskromić!
Pffttf!

76