Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

nikiem. Od trzech lat dostarcza mi zwierzyny, którą ubija w lasach Reinswaldeńskich.
Mały weterynarz nie dowierzał własnym uszom. Ludwik miał niemniej zdziwioną minę.
— Pioruny! — krzyknął. — Djabli wiedzą, co to znaczy! Czy to prawda, doktorze?
Dopiero teraz weterynarz odzyskał mowę.
— Ja kłusownikiem? — jęknął płaczliwie i, podnosząc dziesięć palców jak do przysięgi, dodał: — Przysięgam tysiąckrotnie, że nietylko kozła, ale myszy jeszczem w życiu nie postrzelił.
Oho, teraz chce się sianem wykręcić! — rzekł Sępi Dziób. — A czyja jest ta stara pałka strzelająca?
— Tak, czyja? — pytał Ludwik. — Czy może doktora?
— Naturalnie! I kto zastrzelił kozła? Nie ja, tylko doktór; ja mu jedynie dotrzymywałem towarzystwa.
— Jezusie Nazareński, czy to możliwe! — lamentował mały, ręce zaciskając nad głową. — Nie wierz pan, mój drogi, dobry panie Straubenberger!
— Do djabła, nie wiem, co o tem sądzić, — wyrzekł Ludwik, bezradnie spoglądając na Amerykanina.
— Sądź pan, co ci się podoba! — odpowiedział Jankes. — Pewne jest to, że ja sam nie dam się aresztować. Byłem tak głupi, że udałem się ze swoim dostawcą na miejsce występku, ale nie będę aż tak głupi, aby samemu ponosić karę.
— Święta Panienko, czego on chce ode mnie! —

78