Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

zawołał weterynarz. — Jeszcze w życiu nie trzymałem flinty w ręku.
— Ale przy skroni — rzekł Sępi Dziób. — Mogę tego dowieść; śledztwo wyjaśni wszystkie okoliczności.
Wówczas Ludwik zwrócił się do niego poważnie:
— Czy mówi prawdę? Czy może przysiąc?
— Tysiąckrotnie.
— W takim razie nic na to nie poradzę, doktorze. Jestem zmuszony aresztować pana jako kłusownika.
Weterynarz cofnął się przerażony.
— Na miłość Boską, żartuje pan chyba! Jestem niewinny, jak słońce na niebie.
— Śledztwo wykaże. Jest pan moim więźniem.
— Więźniem? Niebiosa, uciekam!
Chciał zmykać, ale Ludwik pochwycił go wporę.
Aha, więc to się święci? — krzyknął. — Chciał drapnąć? Tym odruchem przyznał się do winy. Zwiążę was, abyście nie mogli zbiec.
— To mi się podoba — rzekł Sępi Dziób. — Nie chcę być jedynym oskarżonym. Jeśli postąpi pan sprawiedliwie, chętnie pozwolę się skrępować.
— Przyznaję, że nie brak panu roztropności. Dajże pan ręce. Tu mam sznur.
— Ale przysięgam na wszystkich świętych, żem niewinny! — zapewniał weterynarz. — Ten łotr chce mnie zgubić!
— To się okaże — mruknął Ludwik.
— Nie będzie pan chyba ciągnął mnie do Reins-

79