Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

humorze. Dlaczego, nie mógłby sam określić. Przecież dopiero przed paroma dniami przybył list Sternaua z nad Rio Sabinas i wywołał nieopisaną radość.
Rozległy się w korytarzu szybkie kroki. Ludwik wszedł i stanął w drzwiach w tragicznej postawie, oczekując zapytania kapitana.
— Z czem przychodzisz? — zapytał nadleśniczy mrukliwie.
— Z kłusownikami! — brzmiała krótsza jeszcze odpowiedź.
Stary podniósł się szybko.
— Kłusownicy? — zapytał. — Czy dobrze słyszę?
— Według rozkazu, panie kapitanie. Dwóch kłusowników.
— Święty Hubercie, nareszcie dwóch! — rzekł stary. — Oto woda na mój młyn. Każę rozpiąć na matach i tak wyciągnąć, że gnaty będą sięgały od Wrocławia do Londynu. Gdzie ich masz?
— Na dole, w szopie. Siedzą spętani pod strażą dwóch ludzi.
— Kto ich schwytał?
— Ja sam.
— Ty sam? Ach! Gdzie?
— Na trakcie mogunckim.
— Opowiadaj!
— Spadł śnieg, panie kapitanie; udałem się w drogę, aby obejść z samego rana obwody. Chodziłem właśnie wzdłuż traktu, gdy rozległ się wystrzał z obcej strzelby, co natychmiast zmiarkowałem. Szybko się zbliżyłem i zobaczyłem huncwota, który klęczał

82