Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. Wszyscy ludzi mają się stawić w kancelarji.
— Dobrze, dobrze; biegnę już.
Przywiązał konia i pobiegł zawiadomić kolegów. W pięć minut zgromadzili się wszyscy mieszkańcy Reinswaldenu. Kapitan kazał usiąść na krzesłach półkolem, sam zajął miejsce pośrodku, uprzednio skinąwszy przez okno. Ludwik stał przy drzwiach szopy. Zauważywszy znak swego pana, otworzył wrota i wypuścił obu grzeszników.
— Stój, doktorze, — rzekł. — Pan ma taszczyć kozła.
— Nawet teraz?
— Oczywista. Jest to korpus defektus; korpusami są również zające.
— Ale ja jestem niewinny!
— Powiedz to pan samemu panu kapitanowi. Lepiej ode mnie zna się na kryminale.
Lekarz miał dźwigać kozła, Sępi Dziób swój worek. Byli wciąż jeszcze związani za ręce. Kiedy prowadzono ich przez dwór, Jankes ujrzał konia i wesoły uśmiech zadrgał w kącikach jego ust.
Ludwik zaprowadził kłusowników po schodach na piętro i otworzył drzwi. Sępi Dziób szybkiem spojrzeniem obrzucił zamek. Weszli. Ludwik zamknął za sobą drzwi.
— Oto oni, panie kapitanie! — meldował. — Czy mam zdjąć kozła z doktora?
Stary kapitan siedział z miną godną hiszpańskiego Wielkiego Inkwizytora.

85