Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie — odpowiedział. — Niech ten szubrawiec sam go złoży.
— Przecież spętany.
— Uwolnij ich od więzów. Słyszałem, że przestępców nie krępuje się podczas przesłuchania. Musimy przestrzegać prawideł procedury karnej.
Ludwik rozwiązał im ręce. Znów uśmiech zadowolenia przemknął po twarzy Sępiego Dzioba. Weterynarz śpieszył dowieść swej niewinności, zanim jeszcze rozpoczęło się przesłuchanie.
— Panie kapitanie! — zawołał. — Spotkała mnie straszliwa niesprawiedliwość. Ja miałbym zastrzelić tego kozła, a przecież...
— Spokojnie — mruknął leśniczy. — Tu tylko ja mam prawo mówić. Kto z was ośmieli się rzec słówko niepytany, tego zamknę w pace, zrozumiano?
Człeczyna zamilkł. Kapitan zwrócił się do Sępiego Dzioba:
— Znam tamtego. Ale kim ty jesteś, hę?
— Jestem zwierzyniarzem z Frankfurtu — oświadczył zapytany
— Twoje nazwisko?
— Henrico Landola.
Nadleśniczy zerwał się z krzesła.
— Henrico Landola? Do pioruna! Jakiej narodowości?
— Hiszpanin — odrzekł trapper.
Kapitan wpił w niego nieruchome spojrzenie.
— Człowieku, łotrze, drabie, oszuście! Od jak dawna jesteś handlarzem?
— Od kilku lat dopiero.

86