— Czem byłeś poprzednio?
— Kapitanem.
— Korsarzem, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział spokojnie Sępi Dziób.
— Niech cię djabeł ujeżdża, ty wyrodku piekielny! Henrico Landola! Ach, że też nareszcie mamy tego bandytę! Ale człowieku, jak się zszedłeś z weterynarzem?
— Sporządzał dla mnie trucizny, gdy miałem kogoś otruć.
Karlik z przestrachu skoczył jak oparzony.
— Wszystkie dobre duchy, to fałsz! Ani słowa prawdy!
— Spokojnie, trucicielu! — huknął kapitan. — Dziś jest dzień zemsty. Dziś ja sądzę! Dziś będą zdemaskowani ci, których nikt nie mógł zdemaskować. Henrico Landola, ilu ludzi otrułeś?
— Dwustu sześćdziesięciu dziewięciu.
Zląkł się nawet kapitan. Ogarnęła go zgroza.
— Szatanie! — jęknął niemal. — Tylu, tylu! Dlaczego?
— Ten weterynarz nie chciał inaczej. Musiałem — inaczejby mnie zgładził ze świata.
— Jezusie drogi, Jezusie! — krzyczał lekarz. — To kłamstwo!
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Oczywiście, że łże. Dawniej był najbardziej krwiożerczym ze wszystkich moich rozbójników morskich. Mogę tego dowieść.
— Człowieku, jesteś potworem! Zawsze zajmowałem sią tylko leczeniem zwierząt.
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.
87