Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Spokojnie, nie cyganić! — rozkazał nadleśniczy. — Dopiero od dwóch lat przebywa pan w tej miejscowości. To się zgadza.
— Ale byłem poprzednio w Elberfeldschenie.
— To się okaże. Milcz pan! Teraz muszę się rozmówić z owym Landolą. Człowieku, rozbójniku, szubrawcze, czy znasz niejakiego Corteja?
— Tak — wyznał Sępi Dziób.
Aha! Jak go poznałeś?
— Przez tego weterynarza, który jest szwagrem Corteja.
— Nie, nie! — wołał mały. — Nie znam żadnego Corteja; nigdy jeszcze nie słyszałem tego nazwiska.
— Spokojnie, bo każę wygarbować skórę! — ryknął kapitan. — Dowiem się, kto jest pana szwagrem. — I, zwracając się ponownie do Sępiego Dzioba, dodał: — Czy prowadziłeś interesy z owym Corteją? Żądam prawdy.
— Tak; nawet bardzo wiele — odpowiedział zapytany. — Mój statek korsarski był jego własnością.
— Ten łotr ma przynajmniej odwagę i wyznaje prawdę. Czy znasz niejakiego Sternaua?
— Tak.
— Czy nie chciał cię pewnego razu schwytać?
— Tak.
— Cóż więc zrobiłeś?
— To, co teraz czynię. Uciekłem. Do miłego zobaczenia, panie kapitanie!
Miał wciąż swój worek na grzbiecie. Teraz odwrócił się błyskawicznie i skoczył ku wyjściu. Po

88