Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem — ach, oto już nadjeżdżają! Nie przypuszczałem, że ten stary nadleśniczy wywęszy tak prędko mój trop.
Mówiąc to, podszedł do okna tak swobodnie, jakgdyby był we własnym domu. Pozostali mimowoli skupili się za jego plecami. Zobaczyli, jak stary Rodenstein zeskoczył ze swego gęsto parującego, nieosiodłanego konia. Alimpo usłyszał stuk kopyt i wyszedł na ganek.
— Dzieńdobry, Alimpo! — krzyknął kapitan. — Powiedzże prędzej, czy był tu jeździec?
— Tak.
— Obdarty i z workiem na plecach?
— Tak.
— Bogu dzięki, mam go! Gdzie jest ten łotr?
— U państwa w bawialni.
— Do licha, niebezpieczna sprawa! Muszę natychmiast pójść, zanim się co złego zdarzy.
Nie minęły dwa pacierze, gdy otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Ujrzeć zbiega i wpaść nań — to było dziełem jednego mgnienia.
— Łotrze, mam cię znowu! — zawołał, nie witając się z nikim. — Nie uciekniesz już. Każę cię kuć na kawałki, dopóki nie zmiażdżę gnatów!
— Cóż się stało, drogi kapitanie? — zapytał hrabia. — Cóżto za człowiek?
— To łotr, o, to najwięszy zbrodniarz, jaki istnieje pod słońcem. Otruł przeszło dwieście osób.
Obejrzano go ze zdziwieniem.
— Tak, oglądajcie mnie! — rzekł, łapiąc oddech. — Wypatrzcie oczy i nie wierzcie, ale to prawda naj-

93