szczersza. Ludwik go schwytał, atoli zdołał umknąć, kiedy go sądziłem. Nazywa się Henrico Landola.
— Henrico Landola? — zapytał Kurt. — Korsarz? O, nie, to nie on! Znam go.
— Ach, ba! Sam przyznał.
— Że się nazywa Landola? To niemożliwe.
— Zapytaj go osobiście!
Amerykanin obejrzał tymczasem obecnych.
— Jakże się to zgadza? Czy podał się pan za niejakiego Landolę? Czy zna pan tego człowieka? — zapytał Kurt.
— Słyszałem o nim.
— Ale skądże panu wypadło na myśl podszywać się pod niego?
Amerykanin wzruszył ramionami.
— Żart — odpowiedział krótko.
— Ach, ten żart mógł pana drogo kosztować. Landola nie cieszy się tutaj przyjaźnią.
— Wiem o tem.
— Ależ to on! — twierdził kapitan. — Ten szubrawiec ma jeszcze w worku pięć moich zająców, które złowił weterynarz.
— Wyraża się pan zagadkowo — rzekł, potrząsając głową, don Manuel, a zwróciwszy się do Sępiego Dzioba, zapytał: — Skąd pan właściwie przybywa?
— Przybywam od lorda Drydena — odpowiedział trapper.
— A więc z Meksyku? — zapytała Roseta niecierpliwie.
— Tak; bezpośredno. Nie widziałem jeszcze pa-
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.
94