Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

ni, ale, sądząc z opisu, jest pani Rosetą Sternau, czyli Rosetą de Rodriganda?
— Tak; jestem nią.
— W takim razie mam coś dla pani — wyciągnął z torby list. — Od sir Henry Drydena — dodał. — Byłem w Meksyku jego przewodnikiem i towarzyszem. Przeżywaliśmy bardzo wiele i jestem gotów wszystko pani opowiedzieć.
— Co za przypadek, co za szczęście! Czy ma pan co jeszcze dla nas?
— Nie. Reszta to rzeczy, które do mnie należą.
— A więc witamy pana! Czy mam odczytać list, drogi ojcze?
— Poczekajmy z tem chwilę. Musimy się jeszcze zająć tym dzielnym człowiekiem, który jest dla nas zagadką.
— Tak, — rzekł kapitan — przeklętą, głupią zagadką! Człowieku, czemu podał się pan za Landolę? Kim jesteś naprawdę? Ale wypraszam sobie na przyszłość wszelkie figle.
Sępi Dziób przesunął fajkę do drugiego policzka i wypluł poważny pocisk ciemno brunatnej śliny tak blisko twarzy kapitana, że ten cofnął się przerażony.
— Do miljona fur piorunów! — zaklął. — Co za bezeceństwo! Myśli pan, że potrzeba nam tu próbek plucia, hę? Pluć mi koło nosa! Szczęście, żeś mnie nie trafił. Za co mnie właściwie uważasz, hę?
Amerykanin odpowiedział z przyjaznym uśmiechem:
— Za wspaniałego lorda, naczelnego sędziego z Reinswaldenu, sir. Ale to obojętne i nie ma nic do

95