się było cofać. Nic dziwnego, że posuwałem się naprzód w żółwiem tempie.
Nie miałem wątpliwości, dokąd się zwrócić. Wiedziałem, skąd Komanczowie przybędą, wiedziałem również, w którem miejscu dotrą do lasu. Byłem pewien, że ruszyli prosto do kotliny po wodę. Tam właśnie postanowiłem się ukryć.
Gdybym mógł iść normalnie, byłbym dotarł do tego miejsca w przeciągu pięciu minut; w obecnych jednak okolicznościach zajęła mi droga przeszło godzinę. Zacząłem się rozglądać. Trzeba się ukryć, ale gdzie? Nie czekałem długo. Obok leżało zwalone drzewo, obrośnięte mchem. Było do rdzenia przegniłe. Przygniecione nim krzaki obumierały również. Gałęzie ich utworzyły gęstą, zieloną powłokę, pod którą znalazłem świetne schronienie.
Należało, oczywiście, przypuszczać, że nie ja pierwszy szukam tu schronienia. Zacząłem kłuć dokoła niedźwiedziówką. Wypłoszyło to nieco zwierzyny; ujrzałem dwa jadowite węże, które rzuciły się do ucieczki. Miałbym się zpyszna, gdyby te obydwa płazy chciały zaatakować tego, kto zakłócił im
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/108
Ta strona została skorygowana.