spokój. Prawdopodobnie posiliły się niedawno, a syte węże są naogół mało niebezpieczne.
Zaszyłem się możliwie najgłębiej w omszałe listowie, bacząc pilnie, aby nie złamać jakiejś gałęzi, co mogłoby zwrócić na mnie uwagę czerwonych. Należało się liczyć z tem, że zabawię tu sporo czasu; ulokowałem się więc jak najwygodniej i trwałem w wyczekiwaniu. Czas płynie w takich okolicznościach niezwykle wolno, minuty wydają się godzinami. Należało się również liczyć z ewentualnością, że Indsmani zboczą z prostej linji dotrą do lasu w innem miejscu. Utrudniłoby to, oczywiście, zrealizowanie mego planu.
Nic więc dziwnego, że odgłos zbliżających się kroków ucieszył mnie bardzo. To oni! Ujrzałem dwóch czerwonych. Ruszyli naprzód, by poszukać dogodnego miejsca. Rozejrzawszy się, jeden z nich rzekł:
— To odpowiednie miejsce. Brat mój może zsiąść z konia, a ja sprowadzę resztę towarzyszów.
Ruszył zpowrotem. Tymczasem towarzysz zsiadł z konia, i zaprowadził go nad wodę, aby napoić.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/109
Ta strona została skorygowana.