kłoda. Drugi cios pozbawił go przytomności.
Przedewszystkiem odwiązałem konia i dosiadłem go, aby się przekonać, czy mi będzie posłuszny. Zadanie miałem niełatwe ze względu na trzy strzelby, trzymane w ręku, i Indjanina, leżącego w moich objęciach. Koń opierał się przez krótką chwilę, wreszcie ustąpił, widząc, że opór bezcelowy. Zeskoczyłem z siodła; przerzuciwszy wszystkie trzy strzelby przez ramię, podniosłem Indjanina wgórę, wskoczyłem znów na siodło i, trzymając jeńca w ramionach, puściłem się w drogę powrotną do Dżafara i Perkinsa.
Z początku jechałem wolno, gdyż trzeba było przedzierać się przez krzaki. Dopiero wydostawszy się z lasu, ruszyłem w pełnym galopie. Obydwaj towarzysze ujrzeli mnie zdaleka.
— Chwała Bogu, że pan wraca, — zawołał głośno Perkins. — Ach, pan trzyma jakiegoś czerwonoskórego! Któż to taki.
— Przypatrzcie mu się — rzekłem, zatrzymując się przed nimi.
— Allah, Allah! — zawołał Dżafar. —
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/120
Ta strona została skorygowana.