Przecież to siwowłosy wódz, który nas chciał zamordować!
— Oczywiście! Inny jeniec nie na wieleby się przydał. Ściągnijcie wodza. Trzeba go związać.
Ściągnęli go z konia i położyli na ziemi We dwóch zabrali się do wiązania Komańcza, ja zaś opowiedziałem, w jaki sposób udało mi się go schwytać. Po każdem zdaniu wydawali okrzyki zdumienia. Widząc, że To-kei-chunowi wraca przytomność, wezwałem ich, aby zamilki. Wódz otworzył oczy, spojrzał na nas, po chwili zamknął powieki. Niebawem rozchylił je znowu, przeszył mnie spojrzeniem, pełnem bezgranicznej nienawiści, i, zgrzytając zębami, mruknął:
— Powiodło sę temu psu. Ale nasi wojownicy oswobodzą mnie, a jego zatłuką na śmierć.
Na tę obrazę odparłem z całym spokojem:
— Stary wódz Komanczów postąpiłby znacznie mądrzej, gdyby chciał mówić nieco uprzejmiej. Życie jego w naszych leży rękach.
— Nie wydrzesz mi życia. Moi ludzie
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/121
Ta strona została skorygowana.