ków i usiedli obok jeńca, zwróciłem się do nich z następującą przestrogą:
— Nie zważajcie na żadne jego prośby ani obietnice. Nie pozwólcie się nikomu zbliżyć.
— Dobrze, dobrze, wiemy wszystko. Bądź przekonany sir, że będziemy go pilnować, jak oka w głowie.
Pomimo tych zapewnień oddaliłem się na wierzchowcu z pewnym niepokojem w sercu.
Była godzina przedwieczorna. Chciałem za wszelką cenę oswobodzić jeńców przed zapadnięciem zmroku. Wiedząc, że Indjanie bywają przy podobnych targach i pertraktacjach niezwykle powolni, musiałem się śpieszyć. Ruszyłem więc kłusem ku grobom wodzów, badając stan swoich strzelb i rewolweru.
Wspomniałem przed chwilą, że krzaki ciągnęły się na zachód od wzgórza. Pragnąłem jak najdłużej pozostać w ukryciu. Trzymałem się linji krzaków, które dawały doskonałą osłonę. Dotarłem wśród nich do wgłębienia i skręciłem w kierunku polany. Rzuciwszy przelotne spojrzenie na pusty plac, zobaczyłem, że Indjanie, zgodnie z mo-
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/145
Ta strona została skorygowana.