Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/151

Ta strona została skorygowana.

zamiaru odejść, chcę się tylko swobodnie poruszać.
Położyłem palce na cynglu strzelby, ująłem w prawą rękę rewolwer i dałem mlaśnięciem znak wierzchowcowi. Koń wykonał kilka susów i oczyścił mi drogę. Skręciłem w kierunku jeńców.
Wiedziałem, że mogę sobie na to pozwolić. Nie było chyba Komańcza, który nie słyszał o mojej „czarodziejskiej“ strzelbie. Jako ludzie przesądni, byli święcie przekonani, że nic nie zdoła się oprzeć tej broni. Widząc ją w mem ręku, i to w dodatku gotową do strzału, zaczęli się cofać. Tylko starzec znowu zbliżył się nieco i zawołał:
— Dokąd pędzisz? Do pojmanych bladych twarzy?
— Tak.
— Tego ci nie wolno!
Pshaw!
Spiąłem konia ostrogą. Starzec zbliżył się jeszcze bardziej, wyciągnął rękę ku lejcom i wrzasnął:
— Ani kroku dalej, bo wezmę cię do niewoli!
Spróbój tylko! Ciekaw jestem, kto