Zdawałem sobie sprawę, że muszę znowu pochwycić wodza i uwolnić obydwóch towarzyszów. Przyszłoby mi to łatwo, gdybym zastrzelił tych pięciu czerwonych. Jednakże chciałem tego uniknąć nawet w tak niebezpiecznej sytuacji. Musiałem się natomiast zdecydować na zabicie ich koni.
Jeśli już pominę przeciwników, następujących mi na pięty, miałem przed sobą wrogów, których nie mogłem lekceważyć. Ludzie, których się wysyła celem schwytania wrogów, są zwykle dobrze uzbrojeni. Nadobitek wódz odzyskał swój nóż i strzelbę.
Rozważając to wszystko, galopowałem przez zarośla. Dotarłszy do miejsca, w którem ślady zbaczały ku otwartej równinie, zatrzymałem konia i pogłaskałem go po szyi, aby stał spokojnie. Nie zsiadłem z siodła. Liczyłem się z tem, że będę zmuszony powalić kilku Indjan przy pomocy wierzchowca.
Wziąłem strzelby do ręki i wychyliłem się nieco z poza krzaków. Czy przybędą do miejsca, na którem teraz stoję? Ależ tak, pędzą tu kłusem! Można już było rozpoznać twarze.
Na przodzie jechał wódz ze sztrzelbą
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/161
Ta strona została skorygowana.