opuszczoną lufą ku ziemi. Za nim gęsiego trzej Indjanie, za nimi zaś jeszcze dwaj, prowadząc konia, na którym siedzieli Dżafar i Perkins. Kiedy się zbliżyli na odległość czterdziestu kroków, przyłożyłem strzelbę do ramienia. Koń mój stał jak wryty. Pierwszy strzał trafił wierzchowca wodza; koń zwalił się po paru krokach. Nie mogłem śledzić, co się stało z To-kei-chunem, musiałem bowiem skierować całą uwagę na wierzchowców jego ludzi; pięć strzałów powaliło je na ziemię. Teraz dopiero obejrzałem się za wodzem. Leżał pod koniem i robił rozpaczliwe wysiłki, aby wyrwać nogę ze strzemienia; strzelba wypadła mu z ręki i potoczyła się gdzieś daleko. Dwaj Indjanie tarzali się jeszcze na ziemi; pozostali trzej podnieśli się i patrzyli z przerażeniem na miejsce, z którego rozpoczęła się strzelanina. Wydałem bojowy okrzyk Indjan i popędziłem ku nim w pełnym galopie. Ujrzawszy mnie, zrezygnowali z oporu i rzucili się do ucieczki. Dwaj towarzysze podążyli wnet za nimi, wydając nadludzkie wrzaski. Posłałem im na drogę dwa strzały i w ten sposób pozbyłem się całej piątki.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/162
Ta strona została skorygowana.