A teraz do wodza! Właśnie się podnosił. Dopadłem go na swym wierzchowcu i zdzieliłem kolbą po łbie z taką siłą, że się zwalił nieprzytomny. Należało teraz pomyśleć o towarzyszach. Nie mogli kierować koniem, gdyż ręce mieli przywiązane do pleców, a nogi przytwierdzone do strzemienia. Zeskoczywszy z konia, poprzecinałem im rzemienie i rzekłem:
— Później pomówimy. Teraz jazda! Ściga mnie przeszło sześćdziesięciu czerwonych. Wsadźcie mi wodza na konia. Prędko, prędko!
Dosiadłem wierzchowca, oni żeś zeskoczyli z konia i podnieśli To-kei-chuna. Umieściłem go na swem siodle w tej samej prostopadłej pozycji, co poprzednio, poczem w pełnym galopie ruszyliśmy przez równinę. Po upływie jakichś trzydziestu sekund usłyszeliśmy za sobą przeciągły ryk, wydobywający się z wielu piersi. Obejrzawszy się, zobaczyłem, że ścigający Indjanie przybyli na miejsce, w którem położyłem trupem piątkę koni, i zauważyli towarzyszów, którzy ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, zdaleka przyglądali się moim poczynaniom. Zgraja
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/163
Ta strona została skorygowana.