Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/164

Ta strona została skorygowana.

Indjan ujrzała oprócz towarzyszów i naszą grupkę, unoszącą wodza. Wydając jeszcze straszliwsze okrzyki, podwoiła szybkość.
— Do djabła, dogonią nas! — jęknął Perkins, dzwoniąc ze strachu zębami.
— Nie dopuszczę do tego uspokoiłem go. — Niema powodu do obawy. Wygraliśmy partję.
— Oby tak było! Jakimże jednak sposobem?
— Nie śpieszmy się; chciałbym dopuścić Indjan na bliższy dystans.
Indjanie zbliżyli się na taką odległość, że mogłem ich dosięgnąć niedźwiedziówką. Wódz miotał się na koniu. Musieliśmy więc zatrzymać się, aby go związać. Trzeba było zsiąść z koni. Przywiązaliśmy To-kei-chunowi ręce do pleców; oprzytomniał teraz zupełnie. Widząc, że wojownicy nadciągają, zaczął się opierać. Wtedy zabraliśmy się doń ostro.
— Wsadź go pan na wierzchowca, mr. Dżafar, — rzekłem — i przywiąż mocno.
— Dlaczego właśnie na wierzchowca? — zapytał Perkins.